W zeszłą niedzielę (11 marca) odbył się Optivita Ultramaraton Cup, w którym wystartowałam na krótszym dystansie, czyli 50 km. Był to mój pierwszy start w tym roku, traktowałam go jako przygotowanie i sprawdzian formy na długim dystansie. Moje tegoroczne przygotowania przebiegały zgodnie z planem, na szczęście tym razem nie przeszkodziła mi ani pogoda, ani choroba, ani kontuzja. Podczas zawodów zawsze mam jeden cel: cieszyć się biegiem i ukończyć dystans, zwracając uwagę na sygnały swojego ciała i odpowiednie odżywianie, a także być w stanie normalnie się poruszać po przekroczeniu mety i nie odczuwać żadnego bólu czy sztywności (nawet przy wchodzeniu po schodach) następnego dnia. Nie rywalizuję z nikim, najwyżej z samą sobą, a czas nie jest dla mnie aż tak istotny; najważniejsze jest zawsze pokonanie całego dystansu. Nie byłam też specjalnie nastawiona na zawody, nie czułam typowej „przedstartowej gorączki”, brakowało mi zwykłego podekscytowania: „Ale super, jedziemy, będziemy tam, dużo pobiegamy”. Wiedziałam, że muszę przebiec długi dystans, ale traktowałam to raczej jak niedzielną długą przebieżkę. Mimo to, na tych zawodach (choć nie skupiałam się na tym świadomie i nie każdy okrążenie było przyjemne), ustanowiłam swój rekord życiowy na 50 km z czasem 5 godzin i 24 minut, z czego bardzo się cieszę. Zawody odbywały się na 5-kilometrowej pętli. Generalnie nie przepadam za biegami na pętlach, bo potrafią one bardzo „zjechać” psychikę, zwłaszcza jeśli na trasie nie ma zbyt wielu atrakcji. Nawet na treningach, jeśli planuję dłuższy dystans, wolę zaplanować trasę tak, żeby pobiec gdzieś daleko i potem, niezależnie od wszystkiego, muszę wrócić do domu biegiem; nie ma możliwości, żeby po drodze się rozmyślić i skrócić dystans.
Podczas biegu starałam się cały czas koncentrować na tym, ile jeszcze zostało, że już jestem za połową, że to już tylko taki zwykły, krótki bieg, a mogłoby być dużo gorzej, gdybym zapisała się na 100 km – w porównaniu z tym to przecież nic. Mimo to ostatnie dwa okrążenia nie były już takie łatwe… nie fizycznie, ale bardziej psychicznie.
Moja strategia polegała na utrzymaniu równego tempa przez cały dystans, takiego, które wiem, że pozwoli mi przebiec całe 50 km, a odpoczywać będę tylko podczas postoju w strefie depo. Już na pierwszym okrążeniu ustawiłam się na stabilne tempo 6 min/km, nie dałam się ponieść tłumowi, bo wiedziałam, że choć na początku 5:30-5:40 może wydawać się łatwe, to na końcu może się to srogo zemścić. Na szczęście udało mi się utrzymać średnie tempo w okolicach 6 minut przez cały bieg, a dopiero po maratonie na każdym okrążeniu przechodziłam do marszu na 4-500 metrów. Robiłam to nie tyle ze względu na mięśnie, ile dlatego, że zaczęły pojawiać się typowe pęcherze i musiałam bardziej uważać na technikę biegu, żeby nie przeciążać jednej strony i nie nadwyrężyć pleców.
Strategię odżywiania zaplanowałam bardzo starannie. Na każdym okrążeniu miałam przy sobie Hammer Perpetuem, z którego starałam się wypijać butelkę 750 ml co dwa okrążenia, na 4. i 7. okrążeniu zjadłam żel czekoladowo-orzechowy Gel, a w południe (czyli w trakcie 5-6 okrążenia) na „obiad” baton żurawinowy Hammer Bar. Te produkty po raz kolejny mnie nie zawiodły, działały dokładnie tak, jak oczekiwałam; przez cały czas miałam stały poziom energii, nie było żadnego kryzysu ani nagłego osłabienia, żołądek i trawienie były bez zarzutu. Wcześniej, zanim odkryłam produkty Hammera, to właśnie problemy żołądkowe były dla mnie największym wyzwaniem w biegach długodystansowych – po prostu mój żołądek nie wytrzymywał dystansu. Produkty Hammera zdjęły mi ogromny ciężar z barków. Wreszcie mogę spokojnie stanąć na starcie, bo wiem, że tego typu problem mi nie grozi. Po przekroczeniu mety od razu wypiłam Recoverite, dzięki czemu moje mięśnie szybko się zregenerowały i następnego dnia nie czułam żadnego zmęczenia.
Wcześniej podczas biegów na dystansach ultra napotykałem na następujące trudności: 1. problemy żołądkowe, 2. zmęczenie mięśni, 3. niedożywienie, 4. „zniszczenie” palców u stóp, 5. pęcherze (nie z powodu złych butów do biegania, lecz deformacji stopy), a w konsekwencji 6. czasami naciągnięcie mięśni w okolicach lędźwi i bioder. Dzięki Hammerowi udało mi się rozwiązać pierwsze trzy problemy, co znacznie ułatwia mi stopniowe zbliżanie się do moich marzeń.